Cepeliada, lata 90-te.
Co tak śmierdzi? Czyżby trąciło myszką?
„Pamiętasz, była jesień, Mały hotel „Pod Różami” pokój numer 8…” Tak, pamiętam i postaram się młodemu pokoleniu (cóż to za ohydne porównania – młode/stare pokolenie) opowiedzieć jak to drzewiej bywało. Młoda osoba urodzona na początku 90-tych poprosiła mnie, abym przybliżył bóle porodowe polskiego kapitalizmu, co chętnie uczynię.
Na zdjęciu powyżej młody ja, składam zamówienia w hurtowni. Czas królującej gotówki, starych komputerów i młodych przedsiębiorców 🙂 Lata 90-te.
Legendarne lata 90-te, kiedy w naszych sklepach nie ma nic ciekawego, zaczynamy wyjeżdżać na zachód i tęsknimy za tym, aby u nas było tak dobrze jak co najmniej w Berlinie Zachodnim lub Wiedniu. Tam jest wszystko, wszyscy wszystko mają, a do tego jest kolorowo. U nas po 40 latach komuny nic nie ma, nikt nic nie ma i jest szaro, buro i byle jak. Jeżeli nie żyłeś w tych czasach, to warto pooglądać Kroniki Filmowe z tamtych lat. Są na YouTube. Ten specyficzny język, już nie socrealizm, ale na pewno jeszcze nie kapitalizm. Ja zachęcam swoje dzieci do obejrzenia tych Kronik, aby nie oceniać tamtych czasów bez zrozumienia kontekstu.
Oczywiście nie mam zamiaru wspominać jakiejś traumy, ciut nie wojennej, ale też na pewno nie wychwalać, jak to kiedyś było dobrze.
Proszę, nie odbierajcie tego jako narzekania na trudne początki, dla nas one nie były trudne. One były wtedy normalne, trudne wydają się z dzisiejszej perspektywy. Wtedy ludzie nie szukali szkół przetrwania, a codzienne życie, a na pewno prowadzenie własnej firmy to był swoisty bushcraft. Z pewnością nie było nudno.
Po prostu zróbmy sobie podróż w czasie do lat 90-tych, gdy powstały polskie firmy, polskie fortuny i polscy miliarderzy. Nie będę zagłębiał się w tematy komunistycznej nomenklatury i uwłaszczania się na majątku narodowym, bo to nie blog historyczny, ani tym bardziej o polityce. Przeciętny Polak do 1989 roku na zachodzie nie był, a na pewno nie uczył się na zachodnich uniwersytetach. Za to każdy przeciętny Polak miał ochotę na romans z biznesem.
Nasza ówczesna wiedza o biznesie i pieniądzach: Carringtonowie i Niewolnica Isaura jadący Trabantem.
Na początku muszę przypomnieć, że wychowałem się w ciekawych czasach. Braki w sklepach, masło, cukier i mięso na kartki, każdy ma pracę, ale nie jest ona nikomu potrzebna. Ludzie mają czas i pieniądze, tyle tylko, że nic nie mogą za to kupić. Domy wycenia się w prawdziwych pieniądzach – czyli dolarach, ale zarabia się miesięcznie kwoty w złotówkach o wartości 2 śniadań na zachodzie Europy. Paszporty leżą na Milicji, a właściwie w UB i poza krajami socjalistycznymi, wszędzie indziej trzeba było mieć wizy. WOW
I nagle po 4 czerwca 1989 wszytko się zmienia, skaczemy w wolnorynkowe warunki z głową pełną marzeń i całkowitym brakiem wiedzy jak to działa. Nie wiem, może tylko ja miałem taki mętlik w głowie. Z jednej strony, byłem szczęśliwcem i widziałem kraje Europy zachodniej i jak tam żyli ludzie, ale też widziałem nędzę i bylejakość krajów, (jak to się kiedyś mówiło), byłych Krajów Demokracji Ludowej. Krajów gdzie nie rządził lud i gdzie nie było demokracji. Przy tym, byliśmy wielopokoleniowo indoktrynowani i nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego.
Pamiętam, jako „kaszojad” miałem książeczkę dla dzieci, taką kolorową i pełną rysunków. Była o zmaganiach dwóch samochodów: „dobrego” (bo socjalistycznego) białego i delikatnego Trabanta oraz „złego” (bo kapitalistycznego) czarnego i agresywnego Mercedesa. Taka socrealistyczna apoteoza walki Dawida z Goliatem.
A na temat wspaniałości zachodu oglądaliśmy tasiemcowe telenowele opowiadające o życiu przebogatych Carringtonów w serialu Dynastia i identyfikowaliśmy się z biedą brazylijskich niewolników i Niewolnicy Isaury. To chyba taki standardowy zestaw wyobrażeń jak działa kapitalizm. Może niektórzy pamiętali jeszcze, że przed wojną, sklep najlepiej umieli prowadzić Żydzi, ale oni to mieli podobno w genach, a do tego całkowicie zniknęli z polskiego krajobrazu.
I tak na początku lat 90-tych, w znakomitej większości byliśmy naiwni, zakompleksieni i bez znajomości mechanizmów wolnorynkowych. Zaczęły się czasy bezrobocia, brak prawnej ochrony w interesach (pobieżna implementacja przedwojennego jeszcze Kodeksu Handlowego), a co najgorsze brak doświadczenia.
Dla tego też mam nietypowe skojarzenia ze zmianą ustroju polityczno-ekonomicznego w Polsce w końcówce lat 80-tych. Zmiana ta kojarzy mi się z Krystle Carrington i Niewolnicą Isaurą jadących białym, plastikowym i „dobrym” Trabantem 🙂
Co wybierasz, łóżko czy szczęki? A może stadion? Czyli czas faksów, budek telefonicznych i mocnych trampek.
Jak wytłumaczyć młodemu pokoleniu, że można nie mieć dostępu do telefonu, a powszechna wtedy budka telefoniczna, o ile działa, to najlepsze narzędzie na start biznesu? Na przełomie tych dwóch światów, bardzo wielu ludzi zaczynało swoją przygodę z kapitalizmem dzwoniąc z budki telefonicznej. Wielu korzystało z telefonu w pracy, a faks w zasięgu ręki to było największe szczęście. Pamiętam kolegę, który chcąc umawiać spotkania z klientami stał w deszczu pod takim pół-daszkiem z budką telefoniczną i godzinę dzwonił moknąc. Miał za to świetne wyniki i wyprzedzał konkurencję pomimo braku telefonu w domu. Bo i z domu wielu ludzi zaczynało swoje firmy. Taki widok, jak może pamiętacie, Czaruś Pazura dzwoniący z budki w filmie „Nic śmiesznego” z 1995 roku.
To były czasy takiej ogromnej kreatywności, takiego trochę klejenia na ślinę i plaster. Ale działało. Na przykład handel. System sklepów państwowych upada, hipermarketów jeszcze nie ma, a lud chce kupować. To pozwala na najprostszy biznes świata – można handlować. Więc każdy handluje czym tylko może i gdzie może. A robić to można najłatwiej na łóżku polowym rozkładanym na rogu ulicy, albo w przejściu podziemnym. A może na stadionie? Stadiony nie działają, bo sport dotowany przez państwo się skończył. Tak więc, lokalni włodarze zdecydowali o zamianie stadionów na ogromne targowiska. W ten sposób powstają te słynne stadiony-rynki w Warszawie czy też u nas handelek mydłem i powidłem na targu stadionowym w Białymstoku. Mieliśmy nawet dwa takie stadiony, na ul. Kawaleryjskiej i na ul. Jurowieckiej.
Bardzo wielu ludzi w tamtym czasie odnalazło się w handlu, nic prostszego. To najstarszy biznes świata – kupił taniej a sprzedał drożej. Pamiętam czasy, gdy ci bardziej obrotni zamieniali swe łóżka polowe na tzw. szczęki (takie blaszane stargany rozkładane, wyglądające jak szczęki Godzilli). Pod koniec lat 90-tych szczęki przy dobrej alejce na rynku przy Kawaleryjskiej kosztowały tyle co mieszkanie. Bo tam też robiło się biznes. Z takich szczęk w dobrej lokalizacji można było naprawdę dobrze prosperować.
Poza tym transport. Samochód był wskaźnikiem luksusu, a nie normalnym środkiem transportu. Wielu używało dobrego obuwia, sam pamiętam jak jednym z moich pierwszych zajęć jako wolny strzelec, było bieganie po mieście od firmy do firmy i zbieranie zamówień na reklamy w gazecie. Kurczę, kto dziś ogłasza się jeszcze w codziennej gazecie?
Pamiętam lata, gdy nie miałem jeszcze samochodu, gdy niezbędne podróże na początku mojej firmy oparłem na podróżach pociągiem. Do tego stopnia się wyrobiłem, że miałem w głowie pełny rozkład pociągów dalekobieżnych stacji Białystok. A w tamtych czasach jeździło jeszcze dużo pociągów.
Patrząc z perspektywy trzech dekad widać, że wielu nie zauważyło zmian na rynku oraz dynamicznego rozwoju Polski, a po nieuniknionym wejściu na Polski rynek sklepów wielkopowierzchniowych, ich stargany, szczęki i budki nie przerodziły się w dochodowe sklepy. Po prostu znikły z widoku. A już zupełnie niewielu tamtejszych przedsiębiorców poradziło sobie z kolejną wielką zmianą, przeniesieniu się handlu do „internetów”
Kapitalizm bez kapitału. Czyli koło fortuny się toczy.
Nie wszyscy w tych czasach rozumieli, że wyrażenie kapitalizm pochodzi od słowa kapitał, czyli inaczej mówiąc pieniądze. Każdy chciał zarabiać jako przedsiębiorca, ale prawie wszyscy mieli brak pieniędzy na start swojego biznesu. Często też ludziom którzy coś ciekawego uruchomili i zaczęli nawet nieźle zarabiać, zabrakło elementarnej wiedzy o finansach i zarządzaniu firma. Nagminne było mieszanie portfeli, wkładanie obrotu jak zysku do prywatnego portfela właściciela, przejadanie zysków i życie ponad stan. Taki polskie „zastaw się, a postaw się”. A firmy na tym, cierpiały i to bardzo. Wielu się zadłużało, nie płaciło podatków lub składek na ZUS. W następstwie tego pojawiał się komornik i stemplował szafę.
Jeszcze gorzej było gdy kapitał pochodził z nieformalnych źródeł. Wtedy, w tamtych niebezpiecznych czasach przychodził łysy, barczysty pan bez szyi, ale za to z kijem bejsbolowym. Mieliśmy wtedy chyba największy współczynnik ilości sprzedanych kijów bejsbolowych na głowę zawodnika tej dyscypliny. Nie pamiętam, czy wtedy w Polsce były chociaż dwie drużyny grające w bejsbol. Dzisiaj w ekstralidze mamy ich zaledwie sześć.
Nie wiedzieliśmy wtedy, że w każdym rodzaju biznesu są cykle rozwojowe i wahania rynkowe. Generalnie panowało wieczne niedoinwestowanie.
Nagminne i tragiczne w skutkach było niepłacenie faktur. Pamiętam, że gdy na początku lat 2000-ych sprzedałem swoją mikro przetwórnię spożywczą, to dałem na mszę z wdzięczności, że udało mi się wyegzekwować płatności za wszystkie dostarczone przeze mnie towary i faktury.
Temat kont bankowych, kredytów i leasingów wcale nie stał lepiej. Opowiem Wam o moim pierwszym biznesowym fochu. Świeżo po zarejestrowaniu działalności gospodarczej w urzędach, pobiegłem do banku założyć konto. Poszedłem do takiego najbardziej prozachodniego jak mi się wtedy wydawało. Tego co teraz ma logo z żubrem. W tamtych czasach był to bank dewizowy, to tam trzymało się prawdziwe pieniądze czyli dolary w czasach komuny. Z powodu takiego pokomunistycznego wizerunku, nadal uchodził on za nowoczesny i zachodni.
Zachodzę, wyobraź sobie, taki studenciak pełen zachwytu nad faktem, że mam swoja firmę i wyłuszczam paniusi w okienku, że chcę założyć u nich konto. Kobieta pooglądała mój wpis do ewidencji gospodarczej, parsknęła, prychnęła, wydęła wargi w cynicznym uśmieszku i powiedziała: takich małych firm to my nie obsługujemy. Jak widać rozmiar ma znaczenie 😉 Nie wiem jak to się stało, ale do dzisiaj ani jedna moja złotówka nie powędrowała do tego banku. Jakoś się zaparłem i w późniejszych poszukiwaniach banku, konta czy innych produktów bankowych, nie brałem tego banku w ogóle pod uwagę. Taki mój bankowy foch.
To były też czasy bardzo drogich telefonów komórkowych oraz pierwszych komputerów używanych w firmie. Ludzie tak bardzo chcieli posiadać taki walizkowy telefon, że brali taki sprzęt w leasingu. To nic, że nie było zasięgu sieci komórkowej i nie można było się nigdzie dodzwonić. Oni szli po mieście z telefonem-walizką w ręku. Wyglądali poważnie, bogato i profesjonalnie. W tym też czasie powstało bardzo dużo firm leasingowych zgodnie z hossą na rynku finansowania biznesowego.
Ja sam, chcąc mieć komputer, dobrze pamiętam moją przygodę z leasingiem. Wyszukałem najbardziej wiarygodną firmę leasingową – Bank Gdański Leasing i dokonałem zakupu. Wiadomo jest, że sprzęt przez cały okres leasingu, aż do momentu wykupu należy do leasingodawcy. Rozumiemy też, zwykła firma leasingowa może upaść ale firma której właścicielem jest nie jakiś Jan Kowalski, ale sam Bank Gdański? Spłacałem solidnie raty leasingowe i na 1 czy 2 raty przed końcem czyli przed wykupem komputera, dostałem list o postawieniu BG Leasing w stan upadłości. Wezwano mnie do zwrotu „prawie” mojego sprzętu. No nie, „bankowy” leasing upada? To się nie zdarzyło do tej pory. To był mój Czarny Łabędź z książki Nassima.
Okazało się, że byłem w 8 kategorii wierzycieli, więc szanse na wykup sprzętu miałem znikome. Ale jak to się często w życiu zdarza, kto jest wystarczająco uparty, a do tego grzeczny i lubiany – udało mi się jakoś ten komputer cało wykupić.
A wzorce? Skąd mam wiedzieć co robić?
Dzisiejsze społeczeństwo nie wyobraża sobie czasów bez ogromu dostępnych szkoleń, wszelkiej maści coachów, uczelni i szkół biznesu oraz YouTube z masą podpowiedzi. Skąd czerpać wzorce, kto może podpowiedzieć, doradzić? Przecież jeszcze wczoraj, cały otaczający nas świat kpił z badylarzy, cinkciarzy i wszelkiej maści prywaciarzy. Te określenia to była obelga. A tu nagle trzeba samemu prowadzić firmę i za wszystko być odpowiedzialnym.
Przedwojenne pokolenie ludzi biznesu albo zginęło na wojnie, albo w Katyniu, zostało zamęczone w kazamatach UB jako element wrogi ustrojowo. W najlepszym razie zdążyli wyemigrować lub nie wrócić do kraju. Izraelici zaś, naród z którym współistnieliśmy na tych terenach od wielu wieków, a który znał się na robieniu biznesów niejako z wychowania. Naród ten został całkowicie wymordowany przez Niemców w czasie ostatniej wojny. Skąd czerpać wiedzę, wzorce?
Osobiście uważam siebie za szczęściarza pod wieloma względami. Po pierwsze mogłem na wsi u dziadków widzieć tą podstawową, biznesową logikę małego gospodarstwa. Tą codzienną odpowiedzialność za wynik finansowy rolnika. Taka bazowa logika przyrody – aby zebrać trzeba posiać, trzeba zaryzykować, trafić w czas i do tego pracować od świtu do zmroku.
Jeździłem z rodzicami po wielu krajach środkowej Europy na wakacyjne handle – takie połączenie przyjemnego z pożytecznym. Po tym widziałem mojego ojca który po pracy, w piwnicy budował maszyny do swojej firmy, wtedy nazywanej dla niepoznaki rzemiosłem. I na koniec, a właściwie mój przedsiębiorczy początek, natrafiłem na prawdziwych „aniołów biznesu”, amerykańskich mentorów z USA i Polaków powracających z USA, którzy uczyli mnie na czym polega gra wolnorynkowa. Takie wręcz filmowe, amerykańskie nastawienie, że można spełniać swoje marzenia zakładając swoją firmę.
Z perspektywy czasu uważam, że te obserwacje, te podpowiedzi miały decydujący wpływ na moją karierę i moją przedsiębiorczość. Do dzisiaj uważam, że nie doceniamy roli szczerego, uczciwego mentora. Ponad wszelką cenę chcemy grać rolę Zosi Samosi. Na pewno wielu nie jest mentalnie gotowych do okazania wdzięczności za czyjąś pomoc, a wielu po prostu nie ma dostępu do mentorów, przy tym uczciwych i zaangażowanych w sukces mentorowanego.
A może jakaś szkoła?
Co do szkół to nie chcę uogólniać, opowiem tylko o moich przygodach ze szkolnictwem wyższym. Po ustabilizowaniu firmy i regularnym generowaniu finansowego spokoju rodzinie, zapragnąłem dokończyć rzeczy niedokończone, czyli osiągnąć wyższe wykształcenie. Jako, że od ponad 20-tu lat nie miałem kontaktu z ekologią (moim pierwszym wyborem studiów), a za to związałem się z biznesem, postanowiłem zmienić kierunek i pójść na studia biznesowe. Wybrałem najlepszą prywatną uczelnię zarządzania i marketingu w regionie. Wtedy to postanowiłem sprawdzić na własnej skórze moje wątpliwości co do jakości takiej edukacji.
Czy szkoły finansów, zarządzania i marketingu uczą biznesu, czy tylko szkolą pracowników do pracy w czyichś biznesach. Jakie mam obserwacje? Nie uwierzycie, co wam teraz napiszę. Studiowałem w prywatnej szkole wyższej. Z moich wszystkich wykładowców, chyba tylko 2 lub 3 miało jakikolwiek realny kontakt z prowadzeniem firmy. I do tego, często była to firma szkoleniowa lub jakaś forma konsultingu.
Rekordem wszechczasów były wykłady profesora belwederskiego który był tam wykładowcą chyba tylko ze względu na jego tytuł potrzebny uczelni do akredytacji. Bardzo, bardzo leciwy pan profesor prowadził przedmiot który nosił nazwę Biznesplan. I nie uwierzycie, na samym początku wykładów uprzedził, że będzie używał foliogramów (to taka archaiczna forma rzutnika obrazów na ekran) i uwaga, do tego foliogramów o socjalistycznym Planie 5-letnim. Argumentował to tym, że socjalistyczny plan 5-letni był taką formą biznesplanu. Przypominam, że było to po roku 2010.
Tak więc mądra, biznesowa nazwa uczelni nie gwarantuje praktycznej wiedzy do dzisiaj. Mamy w Polsce cały czas jeszcze problem z posocjalistyczną inflacją znaczenia niektórych pojęć.
Uprzedzenia, paradygmaty i biznesowe przekonania. Takie „każdy Polak to inżynier, polityk, lekarz i biznesmen w jednym”.
Nie bardzo chce teraz pisać o tych legendarnych przekonaniach, że „dobre bo niemieckie”, że ładne bo włoskie itp. Mam na myśli bardziej szkodliwe przekonania na temat biznesu. Jest ich kilka. Widziałem to w latach 90-tych i uważam, że pokutują do dziś. Do tego są szkodliwe i nie odpowiadają faktom.
Zapytajcie o powody porażki kogoś, kto miał firmę, ale już jej nie prowadzi. Prawie nigdy nie powie uczciwie, że sam czegoś nie wiedział, nie rozumiał czy nie chciał zrobić. Zawsze znajdzie się jakieś ładnie brzmiące usprawiedliwienie. Wiele jest takich biznesowych legend w które wielu ludzi cały czas wierzy. Patrząc od początku polskiej przedsiębiorczości, widzę pewne powtarzające się problemy. Do najczęstszych mentalnych min na drodze do sukcesu zaliczyłbym:
– Mentalność dobrych „dili”, czyli tak zwane biznesowe okazje i jednorazowe strzały. Nie do końca wiem z czego to wynika, ale podejrzewam, że z chciwości i chytrości. Co by tu robić, aby się nie narobić, ale za to dużo zarobić. Często słyszę wręcz nutkę zachwytu u osób opowiadających, jak to ktoś zrobił interes życia i do tego bez wysiłku. Nie wiemy, że często pozostawił za sobą kontrahenta, który w odróżnieniu od naszego bohatera, nie zrobił „interesu stulecia” i liczy swoje starty na tym „dilu”. Jak to się czasem słyszy, a szczególnie często było to słyszane na początku polskiej wersji eldorado, biznesmeni dzielą się na dwie grupy: robiących interesy i wrobionych w interesy. Czasy w których stawiało się domy za marżę ze sprzedania jednego TIR-a bananów minęły bezpowrotnie. Domy zdrożały a banany staniały 🙂
– Brak myślenia długofalowego i brak cierpliwości – powody podobne do powyższych. Taka mentalność kawy rozpuszczalnej i mikrofalówki – ma być szybko i bez wysiłku.
– Całkowity brak umiejętności miękkich, brak szacunku do klientów i pracowników.
– Brak elastyczności, polotu i kreatywności – temat rzeka, pewnie na osobny wpis.
– Niechęć do uczenia się.
– Paraliżujący strach i zachowawczość.
– Kompletny chaos i bałagan w finansach.
– Podwójne standardy jakościowe, np. cennik zmieniany w zależności od podejrzewanej zasobności portfela klienta.
– Kombinowanie przy unikaniu opodatkowania, kreatywna, często podwójna księgowość, handelek bez faktury, oszukiwanie pracowników i wiele innych.
I chyba najważniejszy problem transformacji – niegotowość na zmiany.
Jest to przyczyna która nie zniknęła wraz z okrzepnięciem polskiego kapitalizmu. Co więcej, czas COVID-u jeszcze bardziej uwypuklił ten problem. Jest to brak odporności na coraz szybsze zmiany. Zmiany zarówno technologiczne, jak i czysto psychologiczne.
Ludzie startujący swoje biznesy w czasach hossy nie są kompletnie przygotowani na zmiany rynkowe czy naturalne cykle w gospodarce. Lata 90-te to fala praktycznie ciągłej prosperity w każdym niemal biznesie. Wielkie braki na rynku, tania siła robocza, polska kreatywność i umiejętność logicznego łączenia faktów w okazje biznesowe, spowodowała, że nagle każdy chce i zaczyna być biznesmenem. Właściwie za co się nie weźmiesz, zamienia się to w złoto. Począwszy od fali bezinwestycyjnych pomysłów na start swojej firmy bycie agentem ubezpieczeniowym, sprzedaż bezpośrednia, network marketing, drobne sklepy czy usługi. Punkty gastronomiczne, czy nowe branże jak np. telefonia komórkowa, dały szansę na zaistnienie nowym pokoIeniom przedsiębiorców.
A tu, mijają lata 90-te, następują rynkowe korekty, przychodzą jakieś zmiany przyzwyczajeń zakupowych lub zmiany w technologii. I człowiek przyzwyczajony do ciągłego pasma nieustających sukcesów, załamuje się gdy jego firma trafia na pierwsze poważniejsze przeszkody. Podobnie jak inwestor który wszedł na rynek w dobie hossy, nie spodziewa się zmian warunków rynkowych. Może i o nich słyszał, ale przecież jego to nie dotknie. A jak wiemy, fortuna kołem się toczy i regularnie warunki się zmieniają. Człowiek nieznający czasów dekoniunktury, nie potrafi się odnaleźć się w nowych (specjalnie nie pisze gorszych) warunkach. Tak to firmy upadają, a rynek przejmuje konkurencja.
Bardzo ciekawy przykład mamy w centrach miast. Na przykład ulica Lipowa w Białymstoku. Na tej samej ulicy: w lata 90-te dominują sklepy, lata 2000-ne to banki, a po 2010 same restauracje i ogródki piwne. Jedna ulica kilka całkowitych zwrotów akcji. I ci którzy przespali te zmiany lądują z pustym portfelem. Podobnie właściciele najróżniejszych sklepów którzy zignorowali masową i nieodwracalną migrację klienta do internetu. Ta nieelastyczność i sztywność w myśleniu to także jest pokłosie złotodajnych, ale przemijających czasów lat 90-tych.
Szerzej o moich przygodach na stronie https://kasjanski.pl/zaczynamy-przedsiebiorczosc/
„To se ne vrati, pane Havranek” – I dobrze.
Tytułowe zdanie z kultowego czechosłowackiego (tak, było kiedyś takie państwo) serialu „Nemocnice na kraji města” pasuje jak ulał do czasów startu polskiego kapitalizmu lat 90-tych. Nie ma co tak tęsknić do lat minionych bo już minęły i kropka. Było fajnie, było ciekawie, czasem strasznie, ale było. Było i minęło.
I marzy mi się, abyśmy umieli wyciągać wnioski z przeszłości. Aby nigdy samemu sobie nie powiedzieć zdania z cytowanego powyżej filmu. Zdania które wypowiedział doktor Strossmayer: „Gdyby głupota miała skrzydła, latałaby pani jak gołębica”. Uczmy się na historii, ale jej nie powtarzajmy.
To co od tamtych czasów bardzo się poprawiło, to uznanie roli kobiety jako przedsiębiorcy. O roli wspaniałych kobiet przedsiębiorczych piszę tutaj.
Dziekuje Tomasz za przypomnienie historii lat dziewiedziesiatych😕. Były to dziwne czasy ,pamietam jak mój ojciec mówił „Iza nadeszł w końcu wspaniały czas ,będziemy mogli wpływać na nasze zycie 😊” Pamietam tez mój pierwszy sklep , moja pierwsza hurtownie i moje inne działalności 😀.
Jednak najlepszym wspomnieniem jest spotkanie ze Zbigniewem R. i Tefelem w Łodzi u mojego przyjaciela .
Powiedziałam sobie” nie wiem kiedy ,nie wiem jak, ale ja to zrobię , nigdy tego nie zostawię ”
Jeszcze raz dziekuje 😊
Z wiosennymi pozdrowieniam
Iza
Dziękuję za komentarz i życzę powodzenia w realizacji biznesowych planów w obecnych czasach!